Byłem w domu na Boże Narodzenie. Taki objazd sentymentalny. Czas napisać, co widziałem. Malutko będzie i krótko, nie ma co rozwlekać. Takie małe porównanie kilku różnych rzeczywistości.
Wyjechaliśmy z Belgradu dwa dni przed świętami. Pobudka o trzeciej w nocy. Dwoma taksówkami trzeba było jechać, bo pięcioro z walizami inaczej nie pojedzie. Lot z przesiadką, bo większość lotów na trasie Serbia – Gdziekolwiek odbywa się z przesiadką. Szczęśliwi wy wszyscy, którzy mieszkacie w miejscach typu Londyn, skąd można wszędzie dolecieć szybko i wygodnie. My lecieliśmy przez Wiedeń, gdzie czekaliśmy na transfer cztery godziny. Inaczej do Krakowa się nie dostaniesz, bezpośrednie loty z Belgradu niestety tylko do Warszawy, więc albo przesiadka (kilka różnych opcji) albo pociąg relacji Warszawa Centralna - Kraków Główny (co przy trójce dzieci i mnogości walizek nie jest najlepszym rozwiązaniem). Transfer z Balic do Trzebini, gdzie mieszkają rodzice, był już czystą przyjemnością (tak tylko mówię, bo dzieci źle znoszą podróże i zwyczajowo rzygają jak koty).
Wigilia w domu rodzinnym
Klasyka. Tradycyjne potrawy i tradycyjne rodzinne opowieści. Te same od lat. Wszystko w zasadzie to samo, bo tam czas się jakby zatrzymał. I dobrze, bo po to się przecież jedzie do domu. Aby odnaleźć małego siebie i to, co się kiedyś lubiło. Często też po to, aby pokazać swoim milusińskim to wszystko, co nas ukształtowało. I tu przeważnie rzeczywistość boleśnie zderza się z romantycznym nastawieniem, bo dla naszych dzieci to, kim byliśmy, gdzie wzrastaliśmy i co nas ukształtowało, nie znaczy zupełnie nic. Wyłącznie nasze myślenie cofa nas w przeszłość do czasów dzieciństwa, gdzie wszystko miało inny sens, inny smak. Niestety, dla naszych pociech to nic nie znaczy. Oni mają swój świat i sami, z naszą pomocą, tworzą swoje wspomnienia. Naszych słuchają wyłącznie przez grzeczność. Ale było wszystko tak, jak trzeba. Potrawy, prezenty i cztery choinki, przystrojone milionem lampek (Dziadek bardzo lubi choinkowe lampki).
Ciemna strona mocy
Codziennie usypiałem moje dzieci w sypialni moich rodziców, na piętrze. Patrzyłem przez okno na wieś, w której mieszkają. Było tam bardzo ciemno. Uliczne latarnie świecą sporadycznie. Sporadycznie widać też światło w oknach domów. Codziennie nawiedzało mnie to samo dziwne uczucie, że oto świat się skończył. Że wieś, która kiedyś była żywa i gwarna, prawie całkiem wymarła. Jak gdyby nastąpiła jakaś apokalipsa, nie wiem, wirus, czy coś innego. Coś, co zdziesiątkowało ludzkość i już tylko w nielicznych zamieszkałych domach nieliczni siedzą przy mdłym świetle świeczek. Boże Narodzenie to radosne święto. Takie ma być. Ja nie widziałem radości, może poza czterema jaskrawymi choinkami mojego ojca. Nieliczne dekoracje, ciemność i smutek. I absolutna cisza. Nawet psy nie szczekały.
Chrzanów A.D.
Jednego dnia pojechałem do pobliskiego Chrzanowa, gdzie się urodziłem. Zaparkowaliśmy pod centrum handlowym, gwarnym i ładnie oświetlonym. I przeszliśmy się na główny rynek. Zimno było, ale człapaliśmy uparcie. Powiem wam, że sporo tam robią różnych rzeczy, w tym Chrzanowie. Małe miasto, ale coś się dzieje. Remontują mosty, tworzą wszędzie małe ronda. Wybrukowali chodniki i odmalowali kamienice. Ładnie to wygląda, schludnie. Ktoś by pomyślał: Chrzanów, ot, powiatowa dziura. Zapraszam do mnie, do Belgradu. I to nie do zwykłego Belgradu, typu Vračar czy Banjica. Zapraszam do Dedinje, ponoć najlepszej dzielnicy. Trampki wam spadną. Mieszkańcy Belgradu pewnie baliby się chodzić po Chrzanowie. Myśleliby, że to jakaś świątynia, albo zabytek. Potem by pewnie pomyśleli, że bardzo tam smutno. Bo w zaśmieconym Belgradzie, z jego koślawymi chodnikami, brudem i smogiem, coś się jednak dzieje. W Chrzanowie nie dzieje się nic. Rynek jest dość ładnie oświetlony, z choinką i stajenką, ale poza tym jest ciemno. Mroczno, cicho i niesympatycznie. Troszkę inaczej, niż to pamiętam z młodości. Wtedy było bardziej gwarnie, a nocami w oknach świeciły się światła. Na Boże Narodzenie wszędzie były choinki. I znowu to uczucie mrocznej, smutnej pustki i apokalipsy. Oto, myślałem sobie, tu żyją smutni ludzie w smutnych czasach.
Karczma na rozdrożu
Wracając, wstąpiliśmy do McDonalda. Leży od przy trasie Chrzanów - Trzebinia, niedaleko od wjazdu na słynną autostradę A4. Powiem wam, że wiele samochodów przy nim stoi. Jeszcze więcej przejeżdża przez McDrive. W środku tłoczno. I jasno. Od razu widać, że jest to miejsce spotkań okolicznej młodzieży, bo średnia wieku jest tam dość niska. Mimo wysokich cen, bo McDonald’s w Chrzanowie kosztuje tyle samo co w Londynie, Warszawie czy Belgradzie. Fajnie tam jest. Jasno, ciepło. Gra muzyka. Taka karczma na rozstaju dróg, gdzie jest gwarno i miło i skąd wychodzi się w ciemność. W postapokaliptyczny, mroczny świat, gdzie każdy podkula ogon i pędzi do siebie.
Powrót
Wróciliśmy do domu po tygodniu. Podróż była koszmarna. Zaczęło się od tego, że kierowca zamówionego na godzinę szóstą rano busa obwiózł nas po wszystkich chyba podkrakowskich wioskach. Podróż trwała dwa razy dłużej, niż zapowiadano i wszystkie dzieci zdążyły się ostro pochorować. Potem przesiadka, tym razem w Warszawie, sprawnie poszło. Nie było najgorzej, choć dzieci przez cały czas były marne. Na koniec, już w Belgradzie, daliśmy się (i kto jest głupi?) wtłoczyć do jednej taksówki. Wiekowy kierowca obwiózł nas swoją wiekową taksówką przez zupełnie mi nieznane odludzia. W dodatku trwało to dwa razy dłużej, niż powinno (były spore korki, to fakt). Dzieci radośnie rzygały do torebek, które zawsze przezornie zabieramy z samolotów. Małżonka była już tak wściekła, że miała zamiar wysiąść i iść dalej na piechotę. Ja byłem spokojny. Robiłem dobrą minę do złej gry. Czasem, gdy już życie wrzuci cię w środek czegoś, musisz po prostu to przetrwać. Nerwy nie pomogą. Wszystkich zestresują, a po co rzucać się sobie nawzajem do gardeł?
Objazd sentymentalny
Siedzę sobie teraz i piszę i powiem szczerze, że fajnie być u siebie. Fajnie, że podróż się skończyła i w gruncie rzeczy nie była taka znowu zła. Wszystko o czasie, bagaży nie zgubiliśmy. Dotarliśmy cali i zdrowi do domu. Czego chcieć więcej?
Jesteśmy rozpakowani, dzieci śpią. Myślę o powrocie, o całym zamieszaniu i wiecie co? Cieszę się, że ten serbski dziadek obwiózł nas po zupełnie nieznanym zakątku galaktyki. Zobaczyłem miejsca, których inaczej nigdy bym nie odwiedził. Mówię poważnie. Prędzej spodziewałbym się zawitać do Machu Picchu, niż do wiosek, przez które przejeżdżaliśmy. I widziałem świat, jaki nie powinien istnieć. Świat, który prawdopodobnie nigdy nie miał w sobie nic wesołego. Postapokaliptyczny Chrzanów przynajmniej był kiedyś żywy. To, co widziałem przez okna przedpotopowego Citroena nigdy żywe nie będzie. To jakaś taka dziwna namiastka rzeczywistości, bo Serbia to w wielu wypadkach takie właśnie dziwo. Świat, który utknął w rzeczywistości sprzed czterdziestu lat i za nic nie może ruszyć z miejsca. Dlatego właśnie cieszy mnie ta podróż, mimo wszystkich jej upierdliwości. Skonfrontowałem siebie i swoje wyobrażenia z rzeczywistością. Zderzyłem przeszłość i teraźniejszość. Nauczyłem się kilku rzeczy i wiele zrozumiałem. I tego sobie życzę w roku, który właśnie nadszedł. Spokoju, zrozumienia i cierpliwości. Wam też tego życzę.
Wszystkiego najlepszego w Nowym, 2023 już roku.
Komentarze
Prześlij komentarz