Przejdź do głównej zawartości

Serbskie jedzenie cz.1

Mało wiemy o Serbii. Troszkę ogólnie, z historii nowoczesnej, trochę o Kosowie. Mało kto jeździ do Serbii, bo i nie jest ona za bardzo atrakcyjna turystycznie. Wiemy, że mieszkają tam jacyś ludzie, gdzieś śpią i coś pewnie czasami jedzą. Nie bardzo wiemy, co dokładnie jedzą, a każdy kraj ma przecież swoją specyfikę. Przyjrzyjmy się temu bliżej.

Już dawno chciałem napisać o serbskim jedzeniu. O tym, jakie jest, o tradycyjnych potrawach i tak dalej. Błyskawicznie zrozumiałem, że to nie będzie takie łatwe. Temat jest bardzo szeroki. Wyszłoby coś monstrualnego, więc trzeba to wszystko podzielić na mniejsze kawałki. Teraz napiszę o sklepach i lokalnych produktach. Co można kupić, jak to smakuje. I jak się to wszystko ma do znanych nam wszystkim rzeczy. Porównywał będę do jedzenia polskiego i oczywiście do angielskiego, żeby nadać odpowiednią głębię i powiększyć kąt widzenia. W zasadzie ciężko coś porównywać do Anglii, bo wybór tam przeogromny, a jakość często taka sobie. Ja, nigdy tego nie kryłem, zawsze byłem wielkim miłośnikiem polskiego jedzenia i polskich produktów. Jem wszystko, gotuję jeszcze więcej. Bardzo międzynarodowo. Tak samo wychowuję moje dzieci. Cieszę się, że miałem okazję przyjechać do Serbii, bo mam okazję poznać ten kraj także od strony kulinarnej, która jest dla mnie bardzo ważna. Zaczynajmy.

Co kupujemy, gdzie i jak 

W Serbii jest kilka sieciówek. Najpopularniejszy jest Maxi. Inne to Super Vero, Roda i Idea. Jedyną znaną siecią jaką tu dopuścili jest Lidl. Serbia wyraźnie broni się przed napływem wielkich zachodnich korporacji. Chronią swój rynek i wcale im się nie dziwię.

Jeśli chodzi o rynek spożywczy, to istnieją wspomniane wyżej sieciówki i mało co poza tym. Brakuje tych wszystkich znanych z Polski sklepów osiedlowych i warzywniaków, czy znanych z Anglii convenience stores (znanych wśród Polaków jako “ciapki”). Nie ma żadnych “Żabek” czy “Selsdon Food & Wine”. Ja to w ogóle czasami nie wiem, gdzie Serbowie wszystko kupują, bo taki MAXI wcale nie jest na każdym rogu. Owszem, dość częste są lokalne piekarnie (pekara) i kioski (Kiosk), gdzie kupisz przekąski, napoje (w tym mocno alkoholowe), ale już po głupie mleko musisz dymać dość daleko. Koło mnie jest jeden MAXI i jest dość zatłoczony, bo jedyny w okolicy. To gdzie miejscowi kupują? Tego jeszcze nie wiem. Nie chce mi się wierzyć, że po wszystko jeżdżą raz w tygodniu do Lidla, na sposób amerykański, bo oni tu niczego co amerykańskie nie trawią.

W sklepach królują produkty lokalne. Serbowie są bardzo dumni z tego, że sami produkują, hodują i sadzą. Lubią to, co serbskie. Są też oczywiście dostępne znane gdzie indziej marki, wiadomo. Kupisz w zasadzie większość tego, co potrzeba, tyle że wybór trochę mniejszy. Importowane piwo jest dwa razy droższe niż lokalne, tak samo drogie jest whisky. Majonez tylko lokalny, nawet wszędobylski Hellmann’s tu nie dotarł. A musztarda jest po prostu musztardą, tylko od trzech różnych producentów. I o tym właśnie chcę powiedzieć. W Anglii musztardy są ze trzy, czy cztery, a w Polsce cała ściana w markecie, w dodatku każda inna. Serbski majonez nie smakuje za dobrze, sól nie jest zbyt słona (jak angielska) i nie ma zbyt dużo cukru w cukrze. Jest kawa Jacobs, którą da się pić, ale tylko w jednej odmianie. Jest wiele lokalnych kaw, ale ich się pić już nie da. To takie typowe “100% arabica” rodem z Biedrony. Życie w Serbii jest bardzo proste. Ciesz się tym, co masz i nie kombinuj. A jeśli przypadkiem wiesz, że gdzieś jest inaczej, to zachowaj wspomnienia, bo tutaj i tak tego nie kupisz.

Owoce i warzywa

Owoce. Tu jest spore pole do popisu. Dominuje lokalna produkcja. Są oczywiście rzeczy, które tu nie rosną, jak choćby banany, awokado czy ananasy, ale widać, że rynek jest nastawiony na produkty serbskie i w dodatku sezonowe. Czereśnie (wielkie i soczyste) są wtedy, gdy jest sezon na czereśnie. Arbuzy wielkie jak wiadra. Winogrona. Wspaniałe, wielkie i soczyste (naturalne, z pestkami) kosztują około 80 pensów za kilogram (4.5 zł). Brzoskwinie, które dojrzewają na drzewie (w angielskim supermarkecie większość rzeczy przypływa zza wody) kosztują około funta za kilogram (5.5 zł). Jabłka Gala to £1 za kilogram, truskawki tak samo, ale poza sezonem nie kupisz. Podobnie jak gruszek. Jest ich kilka rodzajów, wszystko to na wagę. Mało pakują w plastik, tylko jagody, czereśnie, maliny i nasiona granatów.

Z warzywami jest podobnie. Papryka, kabaczki, bakłażany, kalafiory, wszystko piękne i w sezonie. Pomidory w kilku wariantach (pomidor nazywa się paradajz!). Cena w okolicach funta, piękne, dojrzałe, pachnące. Tak samo papryka, choć oprócz ogólnie znanych mają tu też taką swoją, bladozieloną. Kalafiory są wtedy, kiedy są kalafiory (chyba że mrożone w paczkach, te są cały rok), a szparagi wtedy, kiedy sezon na szparagi. Wszystko tak, jak kiedyś chciała natura i w zasadzie wszystko to, co znasz z polskiego warzywniaka. W Anglii w supermarkecie jest trochę większy wybór. Więcej rodzajów tego samego produktu, ale jakoś jest lepsza w Serbii. Fasolka szparagowa, zielona i żółta w moim sklepie istnieją tylko w wersji mrożonej. Świeżą można kupić na bazarze (pijaca). I jeszcze jedno. Nie ma bobu.

Niektóre rzeczy są na sztuki (komada), niektóre na wagę. Nakładasz sobie do reklamówki i ważysz na wadze. Prosta czynność, nawet jak nie czytasz po serbsku, to wybierasz z menu obrazkowego i naklejasz nalepkę na siatkę. Serbowie jeszcze nie są na etapie dbania o planetę. Jeśli kupujesz siedem różnych produktów, pakujesz je w siedem różnych torebek. Trochę dużo. Z drugiej strony, bliżej im do ekologicznego ideału niż Anglikom. Wystarczy tylko zamienić plastikowe torebki na papierowe i już. Naprawdę niewiele rzeczy jest opakowane w plastik i gotowe do kupienia (pieczarki, jagody, miksy sałatowe czy mrożonki).

Serbskie owoce i warzywa smakują tak, jak powinny. Tak samo, jak polskie produkty, przynajmniej te normalne, których nie kupujemy w sieciówkach. Jest spora różnica między tym, co dojrzewa na drzewie, czy krzaku i tym, co dojrzewa w ładowni statku. Serbia się broni przed zalewem tandety z zachodu i tak trzymać. Jak najdłużej. Anglii w tej kategorii już dawno nie ma. A Polska? Mamy dobrej jakości owoce i warzywa, ale ten rynek powoli upada. Małe sklepiki upadają, rolnicy dostają po dupie. Większość tego, co kupujemy w marketach, przypływa do nas zza wody i smakuje coraz gorzej. A to dopiero początek.

Nabiał

Powiem tak. Mleko, jakie jest, każdy widzi i tu za dużo gadać nie trzeba. Aha, pełnotłuste to 2.8%. Trochę cienkusz i przez to nie smakuje jak mleko (angielskie ma 4% tłuszczu, jest gęste i smaczne). Jogurty mają smaczne, ale raczej niewielki wybór. Tuba 400g greckiego, gęstego jogurtu to około £1 (ponad 5 zł). W podobnej cenie śmietana (pavlaka), która jest bardzo smaczna i super gęsta (polska 18% to płyn. Tutejsza dwunastka jest gęściejsza niż jogurt). Sprzedają też kilka rodzajów zsiadłego mleka (kiselo mleko), cena to połowa ceny jogurtu. Jest spory wybór jogurtów pitnych i maślanek. Ciekawostka: sprzedają serwatkę.

Sery. W tej kategorii jest wszystko, co potrzeba. Duża selekcja żółtych, pleśniaki, mozarelle, fety i inne. Stoisko z serami jest duże, wygląda jak w Polsce. Jest nawet cheddar. Sery są smaczne, choć wydaje mi się, że jednak w Polsce smaczniejsze i większy wybór. O Anglii nie wspomnę, tam poza cheddarem i zwykłym żółtym jest niewiele (no, jeszcze lokalny Stilton i eksporty). Ceny? Od £1 (5 zł, dla uproszczenia) do £3 za 100g. Mają też tutaj osobną ladę z białymi serami. Jeszcze tego całkowicie nie rozgryzłem, bo leży (albo pływa) ich tam sporo. Takie wielkie bloki, z których pakują ci, ile chcesz. Niektóre wyglądają jak twaróg, niektóre bardziej przypominają z wyglądu tofu. Mają dziwne nazwy, często od regionu, z którego pochodzą. Mój ulubiony to młody ser (sir mladi), który wygląda jak tofu, w smaku delikatnie serowy i orzechowy. Szczerze, to nawet nie wiem jak coś takiego jeść. Nie mam na to pomysłu.

Jajka. Wiele rodzajów i odmian, wielu producentów. Z wybiegu i bez, różnej wielkości. Paczka 10 sztuk wielkości XXL kosztuje niecałe £2, czyli pewnie z 10 zł. Tu powiem tak. Serbskie jajka smakują super. Smakowo są lepsze niż polskie i duuużo lepsze, niż angielskie. Mają jednak najbardziej cienkie skorupki. Polskie też są smaczne, ale skorupki jednak są mocniejsze. Angielskie rzadko pękają. Ciekawe, co też tamtejsze kury żrą?

Mięso i wędliny

Tu będzie fajnie, bo mięso to coś, co bardzo lubię, a przy okazji też jest to narodowe jedzenie Serbów. Oni lubią mięso, bez dwóch zdań. Najlepiej grillowane. Biedaki, nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak wielki wpływ na ich kuchnię miała turecka okupacja (choć zawsze temu zaprzeczą).

Mięso jest bardzo dobrej jakości. Naprawdę. Pamiętam, że jak moja żona gotowała rosół w Anglii, to często narzekała, że mętny. No, był mętny. Trochę pomagało, jak się go gotowało na mięsie z polskiego sklepu, ale niewiele. Pierwszy rosół w Belgradzie totalnie nas zaskoczył. Nigdy nie widziałem podobnie klarownego. Mięso tutaj jest świeże i bardzo dobrze smakuje. Nawet drób, który przeważnie smakuje tym, czym go napchają. Jest to wynikiem tego, co już kilkakrotnie podkreślałem. Serbia w wielu aspektach jest jak Polska, tylko o 30 lat do tyłu. Kiedyś, w latach dziewięćdziesiątych do Polski wiatr przywiał z zachodu polepszacze, uzdatniacze i konserwanty. To właśnie wtedy Polska zaczęła tracić swoje dobre i zdrowe jedzenie i zaczęła powoli upodabniać się do Anglii i reszty Europy. Serbowie jeszcze tyle nie sypią i tak intensywnie nie szprycują. Ceny mięsa? Kurczak najtańszy, piersi po około £3 za kilogram (15 zł). Wieprzowina dwa razy droższa, wołowina trzy razy droższa. Indyk w cenie wieprzowiny. Sprzedają też cielęcinę, mięso, które jest tak niepopularne na zachodzie Europy, bo przecież, aby je pozyskać, zabija się małe krówki (dla tych samych ludzi nie ma, jak się okazuje nic złego, w sprzedawaniu mięsa pozyskanego z malutkich, soczystych i pachnących baranków, czyli spring lamb). Co ciekawe, w Serbii jest bardzo mało baraniny.

Wędliny. Cóż, niewątpliwie istnieją, ale nie za bardzo jest tu o czym mówić. Bardzo specyficzne, choć w sporym wyborze. Oczywiście nie jest tak kiepsko, jak w Anglii, gdzie wędlin jest tylko kilka i w dodatku mocno przeciętnych. Teraz znowu pochwalę swoje. Polacy, bądźcie dumni. Macie (mamy) najlepsze wędliny na świecie. Jakość, smak i wybór, nikt nam nie podskoczy.

W Serbii jest sporo szynek prasowanych, które nawet fajnie wyglądają, ale smakują wszystkie tak samo, jak angielski wafer thin sliced ham, czy jak to mówi moja żona, szynka z wody. Jest troszkę różnych mortaledli, wiele odmian salami, które smakuje tak, jak wszędzie. Mają swoją własną rzecz, która nazywa się kulen. Wygląda to trochę jak chorizo, a smakuje bardziej jak salami. Nie powala na łopatki, chorizo lepsze (samego chorizo nie uświadczysz). Jest specjalne stoisko, które nazywa się dimljeni program, gdzie wędliny wyglądają trochę jak polskie. Z daleka to baleron, polędwica sopocka czy szynka, ale nie dajmy się oszukać. To wszystko jest trochę podwędzone, ale w smaku jest gorsze niż najtańsza szynka z Bierdony, bo smakuje… No właśnie. Nie smakuje. Nie wiesz, czy jesz papier, czy tylko oddychasz. Obok jest inne stoisko, na którym wszystko wygląda jak wędliny dojrzewające. Niektóre całkiem jak serrano czy prosciutto. Te wędliny smakują nawet nieźle, tyle tylko, że dostaniesz je bardzo grubo pokrojone. Zanim to pogryziesz, już masz dość. Wszystko to kosztuje od £2 do £4 za kilogram, czyli nawet nieźle. I wszystko to łączy jedna rzecz, związana z tym, co mówiłem wcześniej. Serbowie nie sypią do mięsa i wędlin za wielu konserwantów. Zamiast tego do konserwowania używają soli. To wszystko jest potwornie słone, nawet jak na mój gust. A lubię słone rzeczy.

Kiełbasa. To już teraz szybko będzie. Polska kiełbasa jest najlepsza na świecie i występuje w niezliczonych odmianach. Anglicy kiełbasy jako takiej nie posiadają i dobrze, bo nie wiadomo, jak by to miało wyglądać. Serbowie mają mnóstwo kiełbas, ale różnią się one od naszych. Wyglądają podobnie, ale sprzedaje się je przeważnie surowe. Jest kilka odmian, w zależności od przyprawienia. Jest kiełbasa sveza, która jest jak nasza biała, carska (mocno przyprawiona), dimljena (niby że wędzona) i prodimljena, która według mnie powinna być tylko poddymiana, ale niczym nie różni się od tej dimljenej. Oprócz tego to, co Serbowie jedzą i namiętnie grillują (domaca grill kobasica) przypomina raczej nasze parówki, choć smakuje trochę jak zmielony i posolony karton. W moim lokalnym Maxi znalazłem tylko dwie kiełbasy, które trochę przypominają polskie. Obie określa się jako kobasica barena (czyli parzona). Pierwsza nazywa się srbska kobasica. Jest dość pikantna i grubo krojona. Druga to krajinska, która jest grubo krojona, tłusta i z opisu wynika, że zawiera tylko 52% mięsa wieprzowego. Czyli wyrób podejrzany, ale wierzcie mi, najbliższy w smaku polskiej kiełbasie. Podsumowując, kiełbasa w Serbii jest kiepska, słona i tłusta. Kosztuje od £3 za kilogram (15 złotych) i jeśli pomyślisz, że zwyczajna w twoim lokalnym Lewiatanie to podłe żarcie, zastanów się od tej pory dwa razy, bo być może nie wiesz, że inni mają gorzej niż ty.

Ciekawostki

Na zakończenie tego rozdziału, powiem tak. Jest boczek, nawet wędzony i dość przyzwoity. Nie ma kaszanki, nie znają. Nie ma salcesonu. Nie ma pasztetu. W zasadzie nie ma, bo nie kupisz czegoś takiego, jak prosty pasztet Zdzicha. Jest takie drobiowe smarowidło w plastikowym flaku, coś jak pasztet drobiowy i nawet smakuje dość podobnie, tyle tylko, że jest piekielnie słone. A, jeszcze jedno. W sklepach sprzedają skwarki (čvarci, to ta dziwna rzecz na zdjęciu). Jedne grube, inne mocno rozdrobnione. Troche przypomina to angielskie cracklings i jest oczywiście mocno słone. Póki co, nie wiem, do czego to ma służyć. Jak się dowiem, to napiszę. Serba nie zapytam, bo oni są bardzo drażliwi na punkcie tego, co mają i choć bardzo lubią Polaków, to mogą nie zrozumieć, że u nas skwarka wygląda i smakuje inaczej.

Koniec części pierwszej

No i zrobiło się ciekawie. Dużo już napisałem, a końca nie widać. Żeby nie zamęczać i nie przynudzać, podzielę to wszystko na dwie części. W zasadzie nie podzielę, tylko przerwę pisanie, bo drugiej części jeszcze nie mam. Mówi się wszak, że gość jest jak ryba; po trzech dniach zaczyna śmierdzieć. Póki co, publikuję. Na drugą część zapraszam wkrótce, a zaczniemy od ryby właśnie.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wilki i ludzie

Wojna na dalekim, dalekim wschodzie Ukrainy spowodowała, że w mediach zaroiło się od różnej maści specjalistów od wojskowości, polityki, geopolityki. W zasadzie od wszystkiego. Wpychają się gdzie tylko mogą i gadają. A media są bardzo pojemne, bo przecież codziennie trzeba serwować coś nowego. Właśnie dlatego każdy ma dla siebie tych kilka minut. Dzisiaj nie trzeba zbyt wiele, żeby być specjalistą, bo przecież jesteś nie tym, kim jesteś, ale tym, kim jesteś, że mówisz. To takie proste. Oto gościu zakłada sobie jednoosobową działalność gospodarczą i mówi, że jest CEO firmy. Ktoś macha ledwie przysłoniętymi cyckami i filmuje to telefonem – content creator. Ktoś inny zakłada think tank, tak sobie, bo przecież każdemu wolno i od razu media swobodnie cytują jego przemyślenia, bo przecież się zna, w dodatku książki pisze, czyli wie, bo jakby nie wiedział, to by nie pisał i nikt by mu tego nie wydawał. Na tle bandy samozwańczych ekspertów od niczego ciekawie wygląda banda ekspertów od wojsko

Jak polubić coś, czego się nie lubi

Historia ta, jak wiele innych, zaczyna się od papieru toaletowego. No dobrze, może nie aż tak wiele historii zaczyna się w ten sposób, ale ta właśnie o tym będzie. Przynajmniej w jakimś stopniu. Jest wiele rodzajów papieru toaletowego. Mięciutkie jak jedwab albo te bardziej szorstkie, z poślizgiem lub bez, pachnące, gładkie lub wytłoczone, kolorowe, z nadrukami, grube, cienkie, wielowarstwowe. Nie ma sensu się w to zagłębiać a to, co kto lubi i dlaczego, niech pozostanie za zamkniętymi drzwiami łazienki. Dla mnie w tej chwili ważny jest inny podział, bardzo przyziemny. Zasadniczo bowiem papiery dzielą się na mięciutkie, rozkosznie pieszczące każdy zakamarek papiery typu “pupuś” i szorstkie, bezlitosne papiery typu “dragon”. Na marginesie wspomnę, że teraz prawdziwych “dragonów” już nie ma. Odeszły w niebyt razem z latami osiemdziesiątymi. A działo się wtedy... Czysty luksus Papier toaletowy był luksusem. Stało się po niego w ogromnych kolejkach, można było ewentualnie dostać go na przy

Łypacz Powszechny 6

Miało już nie być więcej Łypacza. Tematów niby mnóstwo, ale przecież nieładnie naśmiewać się z innych. Zwłaszcza z tych bardziej niezwykłych umysłowo, czy też może zwykłych inaczej. Albo po prostu najzwyklejszych. Z drugiej strony mówią, że głupców nie sieją, więc skoro ktoś nie wie, gdzie jego miejsce, to niech się liczy. Nazbierało się trochę starego materiału. Nie ma kiedy tego wszystkiego obrabiać. Oglądanie i czytanie tego, co człowieka osacza byłoby robotą na pełny etat. Tego niestety zrobić się nie da. Czasem trzeba normalnie pożyć. Zrobić dzieciom kotleta, czy naleśniki. Iść na spacer. Takie tam. Zaczynamy. Na początek z przytupem. „Wall Street Journal” podsumowuje dwa i pół roku wojny na dalekim wschodzie Ukrainy, publikując bilans strat w ludziach. Ukraińcy od razu zareagowali, bo oni bezbłędnie reagują na takie rzeczy. Napisali, że to mocno przesadzone, bo w ciągu ostatnich dwóch lat zarejestrowali około 19 tysięcy zgonów. Cóż, gdyby od samego początku rzetelnie zbierali swo

O Bestiach

Miałem napisać kilka rzeczy. Mniejszych, szybszych. Zbiera się tego ciągle, wystarczy radio rozkręcić i sypią się tematy. Głupota goni głupotę i już nie wiadomo, gdzie patrzeć, żeby trochę normalności złapać. Miałem napisać o dziwnym artykule pod tytułem „ Bestia pełznie do Białego Domu ”. Po zdjęciu (Putin ściska rękę Trumpowi) od razu wiedziałem, co to będzie. Zaciekawiło mnie trochę, że autor zaczyna od wiersza Yeatsa (co prawda cytując dość luźno wybrane fragmenty). Przeczytałem dwa razy. Rzadkiej urody głupoty. I tak sobie myślę, siedzi sobie jakiś pacan i pisze. O bestii pełzającej, o propagandzie Kremla. O sojuszu zawartym nad grobem Ukrainy. Nad jakim grobem, myślę sobie? Ukrainy już nie ma. Już była grobem, jak od Amerykanów pieniądze wzięła i zafundowała sobie majdan. Najpierw oligarchowie wszystko zagarnęli, a teraz wszystko wykupili zagraniczni. Nic już nie mają swojego. Nawet ziemia już nie należy do nich, tylko do wielkich korporacji. Trochę podobnie jak u nas. Kurcze, ty

Kot też człowiek

Mam kota. Ponieważ ma on już 6 miesięcy, postanowiłem o nim znowu napisać. To bardziej wdzięczny temat od tego całego szajsu, który widzimy w mediach. Mam też wrażenie, że mały Lucjan jest bardziej inteligentny od większości polityków. Dlaczego tak myślę? Bo, mówiąc oględnie, nie sra tam, gdzie je. Zacznę tak: super jest mieć kota. Nie wiedziałem, że to taki fajny, mały stworek. Małe miałem doświadczenia z kotami. W domu zawsze był pies, tak u nas, jak i u dziadków na wsi. Zawsze myślałem, że wolę psy. Dalej je lubię, ale teraz wiem, że wolę koty. Mamy też w domu, jak już poprzednio mówiłem, królika, ale królik to zupełnie inna para kaloszy. Królik przy kocie to jak dekoracja. Jak ozdobna, plastikowa roślina. Chyba nawet nie wie, że żyje. Praktycznie wyłącznie oddycha, leży, je i robi pod siebie. Czasem głośno tupie. Szczerze powiedziawszy, to dałem się namówić na królika, bo myślałem, że one żyją około dwóch lat. Naprawdę tak myślałem. U mojego dziadka nigdy nie żyły dłużej. Siedziały