Serbskie jedzenie. Smaczne i na razie dość tanie. W dodatku zdrowe, bo bez tej ogromnej ilości konserwantów i ulepszaczy, do których niestety coraz bardziej przywykamy. Lokalnie i sezonowo. Cóż można chcieć więcej?
W części pierwszej opisałem serbskie sieciówki i to, co można w nich dostać (mocno z grubsza). Nadszedł czas na część drugą. Podział ten sam, na kilka kategorii. Zaczynamy, jako się rzekło, od ryb.
Ryby i owoce morza
Ryby. Jest taki stary dowcip, prawdziwy suchar, o ślepym, który przechodzi koło sklepu rybnego. Dawno temu w Polsce przekonałem się, że coś w tym jest. W Chrzanowie, gdzie się wychowywałem, w latach osiemdziesiątych wybudowano ciąg sklepów, zaraz po drugiej stronie ulicy. W tamtych czasach był to prawdziwy szał pał. Chyba tylko Pewexu tam brakowało. Był tam też sklep rybny i było go niestety czuć z daleka. Całe życie żyłem, jedząc te wszystkie głęboko mrożone morszczuki i mintaje, ewentualnie smażone karguleny. I cały ten czas myślałem, że tak właśnie smakuje ryba. Dopiero w Anglii nauczyłem się, że jak przechodzisz koło sklepu rybnego i czujesz rybę, to lepiej do niego nie wchodzić.
W Anglii u fishmongera jest praktycznie wszystko. Ogromny wybór, wszystko świeże i mrożone, czyszczone i oprawiane na miejscu. Co tylko zapragniesz. Jeśli lubisz ryby i owoce morza, Anglia jest krajem dla ciebie. Jeśli je lubisz, Serbia zdecydowanie nie jest dla ciebie.
W Maxim jest też stoisko z gotowym jedzeniem. Przechodząc po pieczywo, widzę za szybą kilka usmażonych ryb. Patrzę na nie i jest mi przykro. Nie ma w nich radości. Są to orada (dorada), riba brancin (morski okoń), wspomniana już pastrmka (pstrąg) i kalifornijska pastrmka. Zastanawia mnie zawsze, że mają doradę i okonia, których nie sprzedają na rybach jako świeże. To skąd je biorą? Nie mogę wam niestety powiedzieć, jak te ryby smakują. Mając duszę eksperymentatora, nigdy nie odważyłem się ich zakupić. Pamiętam, że jak byłem mały, mama raz w tygodniu przynosiła z targu smażone ryby. Były zapakowane w zwykły, bardzo tłusty papier. Smakowały bosko. Tak samo bosko, jak świeży dorsz w dobrej smażalni nad Bałtykiem. Teraz patrzę na te ryby w Maxim i nie chcę ich kupić. Widzę, że nie są szczęśliwe. A dorsza nie spotkałem, choć wydawało mi się zawsze, że to taka dość podstawowa ryba. Ceny od 120 do 150 dinarów za 100 gram.
Owoce morza
Na wspomnianym już stoisku rybnym są też czasami owoce morza. Raz na tydzień krewetki. Nie, żeby od razu świeże. Już ugotowane, średniej wielkości, w swoich pomarańczowych skorupkach (około 1800 dinarów za kilogram, czyli £13). Trzy razy widziałem (w ciągu pół roku) świeżego kalmara, podobnie było z ośmiornicą. Świeże muszle widziałem tylko raz, jeden marny woreczek, samotny i nieszczęśliwy. W Anglii mogłem kupić świeże owoce morza każdego dnia tygodnia. Piękne to były czasy.
Mam takie piękny i prosty makaron z krewetkami. Pół małej cebuli, papryczka chilli i ząbek czosnku. Podsmażasz na oliwie, sól, pieprz, łyżeczka pesto. Do tego świeże krewetki (bez skorupek), dwie minuty i dwie wielkie łyżki kwaśnej śmietany. Znowu sól, pieprz i świeża pietruszka. Trochę wody spod makaronu, żeby rozcieńczyć i potem wrzucasz do tego ugotowany makaron (spaghetti, linguine). Mieszasz, oliwa, parmezan i gotowe. Palce lizać. Chodziło to za mną od jakiegoś czasu, ale nie mogłem upolować krewetek. W końcu, zrozpaczony, kupiłem krewetki mrożone. Były całkiem spore, opakowanie 350g (za 600 dinarów, około £4,5). Zrobiłem ten makaron, ale powiem wam, nie był fajny. Wiedziałem, że nie będzie w momencie, gdy otworzyłem krewetki. Śmierdziały starym sklepem rybnym z mojej młodości. Sklepem, do którego nie powinienem był wchodzić. W dodatku, gdy się rozmroziły, były dwa razy mniejsze. Takie malutkie pierdki, choć waniały mocno. Serbia nie jest krajem dla miłośników ryb i owoców morza.
Pieczywo
Hleb i kifle. Czyli chleb i bułki. W Serbii wszędzie są lokalne pekary. Można w nich kupić świeży chleb w kilku odmianach, bułki, rogale, pączki, croissanty i wszystkie inne pochodne. Zupełnie jak w Polsce, do tego można w nich kupić różne lokalne specjalności, jak burek i pity (czyli takie zawijańce z ciasta filo z różnorodnymi dodatkami) i buły typu mini pizza czy taka długa bagietka z kiełbasą w środku. Oraz pączki, czyli krofne, ale tu miało być tylko o pieczywie.
Bułki są takie same jak u nas. Do tego mają też takie duże buły, bardzo fajne, nazywają się somun (podpłomyk). Różne rogale, które są takie same jak polskie. I bagietki, też takie same. W zasadzie nic to nie można Serbom zarzucić. Jeśli chodzi o chleb, to jest kilka rodzajów. Jasne, ciemne, z różnej mąki i z różnymi dodatkami. W zasadzie nieźle, ale wszystko to smakuje dość podobnie. Dla Anglików byłby tu pewnie istny chlebowy raj, choć oni przecież są przyzwyczajeni do tego swojego tostowego dmuchańca, który nazywają chlebem. Pamiętam, że jak przyjechałem do Irlandii, to nie mogłem na to patrzeć. Jadłem, bo musiałem. A potem, mniej więcej po roku, dowiedziałem się, że w Dunnes Stores zrobili polską półkę. Pojechałem tak i kupiłem mnóstwo rzeczy. Między nimi był majonez Winiary i chleb. Taki bardzo prosty, krojony i w worku. Taki jaki można kupić w polskich sklepach w Anglii (Premium, czy Firmowy). Nie bardzo smakuje to chlebem, ale po tym irlandzkim było to dla mnie niebo w gębie. Powiem wam szczerze i będę to zawsze powtarzał. W Polsce jest najlepszy chleb na świecie. Żadne włoskie ciabatty czy francuskie rustiki. Śmiech mnie pusty ogarnia, bo ci, którzy uważają, że francuski chleb jest doskonały, to albo Francuzi, albo Anglosasi, którzy chleba w zasadzie nie znają. W Polsce chleb to wiele odmian. Wszystkie one smakują inaczej. Są doskonałe. Oczywiście mówię tu o prawdziwym chlebie, takim, który pochodzi z dobrych piekarni. Ten produkowany masowo systematycznie się pogarsza. To, co do niego pakują i jak go robią, to skandal (polecam świetne wideo z prawdziwym piekarzem. Wiele można się z niego dowiedzieć). I nie obchodzi mnie tu i teraz popiskiwanie niektórych, że na przykład w Hiszpanii jest super chleb, bo nie będę w jałowe dyskusje wchodził. Może i jest. Byłem, to i wiem. Tak samo, jak we Francji, we Włoszech, w Meksyku czy w Rumunii. Najlepszy i tak jest w Polsce i jest z czego być dumnym. Zresztą, piekę kilka rodzajów chleba w tym prawdziwy na zakwasie, to wiem, jak chleb smakować powinien. Żeby zakończyć, w Serbii większość chlebów smakuje jak nasza bułka wrocławska. Jest napisane, że to chleb pełnoziarnisty, a i tak smakuje, jak pszenna buła. I po jednym dniu się kruszy. Moje ulubione wypieki to ciabatta (smaczna, choć na drugi dzień już nie zjesz), podobny do ciabatty z wyglądu wypiek orkiszowy (ten trzyma się dziarsko nawet przez trzy dni) i ciemny chleb, który nazywa się “balticki”. To pieczywo jest bardzo dobre. W smaku lekko przypomina prawdziwy litewski ciemny chleb, taki z dodatkiem słodu. Cena? Chleb “beli” to 120 dinarów, ciabatta 90 dinarów, bagietka długa kosztuje 90 dinarów a zwykła bułka około 30.
Inne wypieki. Wspomniałem już różne pity. Tak się to tu nazywa. Pita. Zawijaniec z ciasta z dodatkiem. Bardzo smaczne, kosztuje od 45 do 80 dinarów.
Mamy do wyboru pita meso (mięsny odpowiednik burka), pita posna spanac (ze szpinakiem), sa spanacem i sirom (ser i szpinak), sa sirom (sam ser), sa krompirom (z ziemniakami), sa pecurkama (pieczarkowa). Oprócz tego są wersje słodkie, z jabłkami, wiśniami i malinami. Inne rzeczy to wspomniane już zapieczone kiełbasy oraz croissanty. Normalny, francuski, z czekoladą albo z serem. Można też nabyć takiego francuskiego rogala w wersji z szynką i z nadzieniem owocowym. Oferty dopełniają pączki (takie polskie, z dżemem albo amerykańskie z dziurką i polewą). Coś pominąłem? Chyba nie. Ogólnie, dość smacznie i niedrogo, jeśli świeże. Jako ciekawostkę opowiem, że niedawno było w moim sklepie takie fajne stoisko, gdzie mówiłeś pani, co chcesz i ona ci to dawała. Było to utrudnienie, jeśli nie rozmawiałeś po serbsku, ale że większość w Serbii jednak rozmawia, więc i problem był mały. Niedawno wprowadzono ulepszenie. Stoisko z pieczywem jest samoobsługowe. Bierzesz, co chcesz, wkładasz w torebkę i na dotykowej kasie drukujesz sobie nalepkę z kodem. Genialnie ułatwiło to życie wszystkim obcokrajowcom, bo na kasie są obrazki i jednocześnie super utrudniło życie wszystkim autochtonom. Nijak nie potrafią nowego systemu ogarnąć i na pieczywie tworzą się gigantyczne kolejki.
Słodycze
W tej części niestety wiele nie będzie. Przykro mi z tego powodu, szczególnie dlatego, że niektórzy chcieliby o słodyczach przeczytać więcej. Cóż, nie każdy ma wszystko tak, jak należy. W Serbii są znane marki, jak wszędzie. Wszystkie batoniki, gumy i czekolady Lindt, żelki Haribo czy marshmallows, Lindory i jajka niespodzianki. W tym wydaniu prawdziwa Europa. Ceny takie jak gdzie indziej. Jajko niespodzianka to 120 dinarów, czyli około funta.
Serbowie mają kilka swoich rzeczy, ale nic wielkiego. Rynku słodyczy raczej nigdy nie zawojują. Czekolada produkowana tutaj smakuje jak wyrób czekoladopodobny. Mają swoje herbatniki, ale w sumie każdy ma takie same. Mają ciastka, chyba bardzo popularne tutaj, które nazywają się Plazma. Musi to być popularne, bo jest ich kilka rodzajów, ale poza tym mają sproszkowaną wersję jako dodatek do śniadaniowych płatków, lody w tym smaku, a w knajpach desery i szejki w tym smaku. Dupy nie urywa, Plazma to zwykły herbatnik jakich wiele. Po prostu ciastko. Tu nie ma za bardzo co porównywać. Jako się rzekło, Serbowie rynku nie podbiją. O dziwo, rynek lokalny podbijają wyroby marek takich jak Milka czy Lindor. Wiadomo, że silny ten, kto ma pieniądze na promocję i wykupywanie innych. Zawsze mówiłem, że Cadbury czy Milka koło prawdziwej czekolady nigdy nie leżały. Lindora też nie postawisz koło polskich Kasztanków czy Malagi. Po prostu by się roztopił ze wstydu. Serbowie nie wstydzą się swoich słodyczy, ale daj im polską śliwkę w czekoladzie, a zobaczysz, jak głośno można mlaskać. Jak napisałem do Joanny (pozdrawiam) na Facebooku: jeśli chcesz dobrej czekolady, rozbij namiot koło Wedla.
Alkohole
Piwo. Ogromny wybór. W lokalnym Maxi cały wielki regał. Większy wybór niż w Sainsburym i większy niż w polskim osiedlowym sklepiku. Jeśli czegoś tu nie ma, to znaczy, że tego nie potrzebujesz. Są wszystkie znane marki. Dla mnie wystarczy tylko tyle, że są piwa czeskie. Jest Staropramen zwykły, eksportowa Praha i biały niefiltrowany. Pilsner zwykły i ciemny. Velkopopovicky Kozel zwykły i ciemny. Budweiser Budvar zwykły i ciemny. Trzeba więcej? Ceny od 65 dinarów do 120 dinarów, ale zawsze są jakieś promocje. Serbskie piwa w pełnej krasie. Lav, Jelen, Nikšićko, Zaječarsko, żeby wyliczyć tylko kilka. Serbskie piwa nie są złe. Może poza Lav, który wydaje mi się być piwem lokalnych meneli. Może dlatego, że jest najtańszy, może dlatego, że w smaku bardzo przypomina mi “Królewskie”, którym w swoim czasie namiętnie się raczyłem, a przecież smaczne nigdy nie było. Można się w piwo nieźle zaopatrzyć, w zależności od tego, co lubisz. Ja robię tak, jak Serbowie. Kupuję to, co aktualnie jest na promocji. Zapewnia to odpowiednią różnorodność, poza tym nigdy nie płacisz za piwo więcej niż 70 pensów.
Wino. Sporo tego. Mało jest ogólnie znanych marek. Są oczywiście sklepy z winem, gdzie można dostać prawie wszystko, ale w moim sklepie widzę Casillero del Diablo i JP Chenet, ze dwa inne francuskie, kilka greckich i Chianti. Poza nimi dominują marki lokalne. Nie bardzo się w nich wyznaję, ale widać, że każdy producent ma w swojej ofercie wina produkowane z najbardziej znanych typów winogron. Białe, czerwone i różowe, nie ma znaczenia. Wydaje mi się, że każdy wielbiciel wina znajdzie tutaj coś dla siebie. Jeśli lubisz wino i lubisz próbować nowe rodzaje, to będziesz miał w Serbii i ogólnie na Bałkanach sporą frajdę. Jest się czego napić. Co ciekawe, wina średniej klasy kosztują tyle samo co w Anglii. Za przyzwoitą butelkę musisz dać około £7. Te lepsze, choć niekoniecznie lepsze smakowo kosztują ponad £10. Na szczęście istnieją wina tańsze i wcale nie gorsze smakowo. Może nie za bardzo wysublimowane, ale całkiem satysfakcjonujące w codziennym użyciu. Moim ulubionym jest vino crveno Kratosija Tikves. Bardzo smaczne. Płacę za nie 369,99 dinarów, czyli niecałe trzy funty (15 złotych) za litrową butelkę. Można się bawić?
Alkohole mocniejsze. Jest tego trochę, w zasadzie wybór dość podobny do innych krajów. Króluje oczywiście rakija. Jest tego bardzo dużo i nic dziwnego, skoro jest to serbski trunek narodowy. Najpopularniejsza jest oczywiście śliwowica, ale praktycznie robią to, z czego popadnie. Gruszka, morela, miód, winogrona czy zioła, wszystko się nada, byle tylko kopa miało. A są mocne, mocniejsze i bardzo mocne, słabo się w tym jeszcze wyznaję, ale może się to zmieni z czasem. Serb ci powie, jaka jest najlepsza, jaka jest jego ulubiona i tak dalej. I gdzie kupić tanią domową, którą można przytulić w sporych plastikowych baniakach i która, daję sobie głowę uciąć, smakuje jak tani, źle destylowany bimber. Za bimbrem nie przepadam i za rakiją też nieszczególnie dotychczas przepadałem (po doświadczeniach opisanych w “Nie lubię przeprowadzek”), ale może się to zmieni w przyszłości. Troszkę już się zmienia. Kupiłem ostatnio dwie “małpki”. Takie ekonomiczne podejście do testowania, żeby nie kupować całej flaszki czegoś, co może nadawać się tylko do kibla. Powiem tak. Póki co, nie jest źle. Przy pierwszym niuchu trochę zaleciało bimbrem. Potem przestało. Smakuje mi. Ta biała flaszeczka ze zdjęcia, Lozovača, jest robiona z winogron. Smakuje bardzo fajnie, owocowo. Ta druga, Manastirka, jest ze śliwek. Pachnie śliwkami i też bardzo fajnie smakuje. W rakiji podoba mi się, przynajmniej na razie to, że jak ją wypijesz, nie wraca się ordynarnie wódą, tylko owocami. Tak samo, jak dobra whisky. Dotychczas wolałem whisky i tequilę, choć Serbom tego nie mówiłem, bo by nie zrozumieli, ale teraz nie mam już się czego wstydzić. Mogę powiedzieć, że rakija jest naprawdę w porządku. Ceny produktu? O dziwo, w moim sklepie zaczynają się od 700 dinarów za litrową flaszkę rakiji z winogron, śliwowica staruje od tysiąca. Wyrób lepszy to dwa, trzy tysiące, ale są i 12-letnie po dziewięć tysięcy.
Jak na Serbię przystało, swojego mają sporo, obcego niewiele. Tequila jest jedna, w dodatku średnia. Whisky też niewiele. Kilka rodzajów, z gatunku tych przeciętniejszych, jak Ballantine’s, Walker Red i Black, Jameson i czasem niebieski Glenlivet. Ceny whisky powalają. Kto przywykł do cen Amazona, niekoniecznie będzie chciał zapłacić £40 za czarnego Walkera, Four Roses czy Woodford Reserve.
Jest też wódka. Niewielki wybór, miejscowi jednak wolą własne wyroby i przestaję im się dziwić. Absolut kosztuje dwa tysiące dinarów, podobnie Finlandia. Jest też polska Luksusowa. Tu szału nie ma. Kosztuje tylko siedemset (28 złotych).
Ciekawostki
Kasy samoobsługowe. To na pewno jest lokalna ciekawostka. Wynaturzenie, które do przeciętnego Serba nie przemawia. Mała część korzysta, ale przeważnie widać przezabawny obrazek. Oto godziny szczytu, cztery kasy a do każdej spora kolejka, z osiem osób z pełnymi koszami. Obok trzy osamotnione samoobsługowe kasy. Mnie się to podoba, bo zawsze szybko załatwiam sprawunki, z drugiej strony, zawsze ktoś mnie pyta jak to obsługiwać, co najmniej jakbym tam pracował (a kasa jest podstępna. Gdy coś nie jest na wagę, tylko na sztuki, trzeba wybrać z odpowiedniego menu). Rozgrzeszeniem dla Serbów jest tutaj fakt, że nie bardzo lubią oni karty płatnicze. Wolą posługiwać się gotówką.
Druga sprawa. Kasa samoobsługowa nie waży towaru. Skanujesz i wkładasz do siaty czy gdziekolwiek. Ponieważ nikt tego nie pilnuje, możesz wsadzać, jak chcesz. Na pieczywie jest podobnie. Po wybraniu rodzaju produktu wybierasz żądaną ilość. Nikt nigdy nie sprawdzi co i ile nabiłeś. Potem możesz przejść przez kasę samoobsługową. Czyli, w teorii, kupujesz sarajevski zvrk z mięsem (130 dinarów sztuka), pakujesz cztery i przylepiasz na to nalepkę z jedną małą bułką (14 dinarów). Potem sam sobie skanujesz na kasie i już, po sprawie. Ciekaw jestem kiedy, podczas inwentaryzacji, pokapują się, że to przez te kasy mają straty?
Inna rzecz. Serbowie namiętnie wszystko macają. Musisz do tego przywyknąć. Każdy pomidor, każdy ogórek, jest dokładnie i namiętnie wytarmoszony. Serb nie kupi, jak nie pościska. Troszkę to niesympatyczne, ale cóż, przywyknąć trzeba. Zresztą, po kilku tygodniach sam zaczynasz macać.
Aha, jeszcze jedna rzecz. W sklepie obsługa w ogóle nie zwraca na ciebie uwagi. Wjeżdżają z towarem, parkują wózki na środku alejki i mają gdzieś, że nie można przejść. Pani liczy towar na półce, wypina zad i wszystko dokładnie zasłania. Stoisz obok i nie ma szans, żeby się nie widziała. Czekasz, żeby capnąć z półki to, co chcesz a ona nigdy, przenigdy się nie odsunie. Musisz zaczekać, aż skończy. Kobieta w kasie będzie uzupełniać papierosy i ma gdzieś kolejkę. Musi skończyć to, co robi. Pani na serach myje pudełka w godzinach szczytu. Kolejka się wydłuża, a ona dalej myje. Obsłuży, jak skończy, choć wtedy czeka tam już z dziesięć osób. Witajcie w kolorowych latach osiemdziesiątych.
Jeszcze krótko o tym, czego nie ma. Nie ma ryżu do sushi. Nie kupisz miso ani wakame. Nie znają golonki, salcesonu, kaszanki. Nie mają kiszonych ogórków.
Mają ajvar i kajmak. To pierwsze to występująca w wielu odmianach pasta z papryki, nawet smaczna. To drugie to coś w rodzaju gęstej, słodkiej śmietany (bardzo podobne do angielskiego clotted cream). Bardzo popularne na Bałkanach jako dodatek do mięs.
Koniec już tego dobrego. Temat rzeka. Zaledwie go dotknąłem i pewnie jeszcze wróci, ale już dość na dziś. W przyszłości będzie pewnie o najbardziej popularnych potrawach serbskiej kuchni, o lokalnych knajpach i bardzo szczególnym podejściu do znanych międzynarodowych potraw. Dużo do napisania, tak mało czasu. Teraz jest dwanaście minut po północy. Wszyscy śpią na górze, ja siedzę w salonie. To taki mój moment spokoju. Nalałem sobie kieliszek Kratosija Tikves (vino crveno), w telewizji leci Minority Report i mam okazję coś napisać, na spokojnie, bez zwyczajowego zamieszania.
Komentarze
Prześlij komentarz