Jeśli zdarzy ci się zachorować w Serbii, nie przejmuj się. Masz trzy wyjścia. Po pierwsze, możesz zacząć się modlić. Jest to sposób bardzo popularny i niezmiernie ekonomiczny. Po drugie, możesz skorzystać z publicznej służby zdrowia. Prawdopodobnie i tak ci się to nie uda, ale to dobrze, bo tak naprawdę wcale nie chcesz tego zrobić. Wyjście trzecie i najbardziej bezpieczne, to wizyta prywatna.
Co zrobić, gdy zachorujesz w Serbii? To samo, co wszędzie indziej. Jak jesteś przejazdem, turystycznie, to możesz iść do jednej z wielu prywatnych placówek, zapłacić i później dostać zwrot z ubezpieczenia. Jeśli je masz. Jeśli nie masz, to zawsze możesz iść do apteki, kupić sobie jakiś APAP, czy STREPSILS, wypłukać gardło solą, a do lekarza udać się po powrocie do domu. Z publicznej służby zdrowia najparawdopodobniej nie uda ci się skorzystać, bo po pierwsze nie można się będzie tam porozumieć, a po drugie Serbowie i tak nie uznają żadnych międzynarodowych medycznych kart. Oni zresztą rzadko uznają coś, co jest z zagranicy. A co zrobić, gdy jesteś obcokrajowcem miejszkającym w Serbii na stałe?
Jest kilka sposobów.
Publiczna służba zdrowia w Serbii
Otóż, może się to wydawać niektórym dziwne, ale w Serbii istnieje publiczna służba zdrowia. Przynajmniej coś na jej kształt. Nie bardzo wiem, jak to działa, bo nigdy nie korzystałem i jeśli Bóg uchroni, to nigdy nie będę musiał. Ze wszystkich Serbów jakich znam, nikt nigdy tam nie chodzi. Nie mają zaufania ani do tamtejszych lekarzy, ani do jakości usług. W sumie się nie dziwię. Ktokolwiek ma kilka dinarów na zbyciu, nigdy tam nie chodzi.
Rejonowa przychodnia nazywa się tutaj “Dom zdravlja”. Przeważnie mieści się w budynku, który poraża wyglądem. Najbardziej jednak porażają wyglądem ci, którzy przed nim czekają. Wierzcie mi, rzadko kiedy widzi się w jednym miejscu tylu ludzi tak bardzo chorych i nieszczęśliwych. Przechodząc obok myślisz sobie: “kurcze, nie jest ze mną jeszcze tak źle”. I od razu robi cię się lepiej. Poważnie. Często zastanawiam się, czy to jest kolejka jeszcze do lekarza, czy już do kostnicy.
Prywatna służba zdrowia w Serbii
Koń, jaki jest, każdy widzi. Jest wszędzie taki sam. Nie ważne, czy to Anglia, Polska czy Puerto Rico. Prywatna placówka służby zdrowia przyjmie cię zawsze i chętnie. O ile oczywiście masz czym zapłacić lub masz wykupione prywatne ubezpieczenie zdrowotne. W Serbii jest dokładnie tak samo. Jest kilka firm, do których dzwonisz, gdy jesteś chory. Obojętnie, Bel Medic czy MediGroup, żeby wspomnieć tylko te dwie, chętnie doradzą i skierują, w dodatku potrafią się porozumieć w kilku najpopularniejszych językach (polski do nich nie należy, choć należy rosyjski). Szybko i bezboleśnie. Wizyta u lekarza pierwszego kontaktu kosztuje około cztery tysiące dinarów, czyli niecałe trzydzieści funtów (160 PLN, w Anglii taka wizyta w polskiej klinice to osiemdziesiąt funtów). Wchodzisz i wychodzisz z receptą, którą jest prosty wydruk A4 z komputera, idziesz do apteki i sprawa załatwiona. Później możesz sobie ewentualnie wystąpić o zwrot kosztów z ubezpieczalni. Bardzo to proste i przyjemne.
Doktor B.
“Doktor B” okazał się być przemiłym starszym panem. Pediatrą z powołaniem, który uwielbia pracować z dziećmi i ma do nich znakomite podejście. Przyjechał, porozmawialiśmy, wypił espresso i przepisał lekarstwa. Za wizytę wziął trzy tysiące dinarów. Od tego czasu był u nas już pięć razy. Dzieci go zaakceptowały. Zawsze rozmawiamy o pierdołach i nigdy nie odmawia espresso z połową łyżeczki cukru.
“Doktor B” świadczy prywatną usługę, ale różni się trochę od oficjalnych prywatnych przychodni. Otóż, bierze pieniądze do ręki i nie wystawia żadnego rachunku. Co oznacza, że nie można ich potem odzyskać. Typowa szara strefa i każdy musi odpowiedzieć sobie na pytanie, co dla niego lepsze. Ja mam ubezpieczenie i wygląda to mniej więcej tak. Wsadzam chore dziecko do taksówki (samochodu jeszcze wtedy nie miałem) i jadę do lekarza. Płacę cztery tysiące za wizytę i około dwa tysiące za taksówkę w obie strony. Ubezpieczenie zwraca mi sto procent. Minus jest taki, że trzeba jechać i że jak zadzwonisz rano, to wizytę możesz mieć na popołudniu. Niby tego samego dnia, ale jednak czasami ciężko jest to wszystko pogodzić z pracą. Z drugiej strony “Doktor B”, który jest już teraz naszym dobrym znajomym (przy okazji wyszło, że zna i leczy wielu naszych innych znajomych) przyjedzie do ciebie nawet w niedzielę wieczorem. To luksus, jeśli dziecko ci się nagle rozłożyło. Za wizytę weźmie tylko trzy tysiące (w dodatku zbada dwójkę, a weźmie za jedno, gdzie w prywatnym ośrodku musisz zapłacić “od łebka”), ale nic z tego nie odzyskasz.
Nie bójmy się czerpać z dobrych wzorców
Jedną z mocnych stron Polakow jest to, że doskonale znają się na medycynie. I to absolutnie wszyscy. Tylko wspomnij komuś, co cię boli. Od razu dostaniesz dokładną diagnozę i nie mniej dokładny sposób leczenia. Wszyscy wiemy co nam dolega i wiemy, jak i czym to wyleczyć. Po co więc przeciętny Polak chodzi do lekarza? Ano, ujmę to tak. Jak ktoś młody, to lekarz mu w zasadzie nie jest za bardzo potrzebny, chyba że nie chcę się iść do szkoły. Gdy ktoś jest w wieku średnim, to idzie się do lekarza po receptę, bo niestety niektóre leki są ciągle na receptę, albo po L4. Jeśli zaś ktoś jest w wieku podeszłym, to idzie do przychodni spędzić czas ze znajomymi, albo się wyżalić. Zasadniczo jednak chodzi o to, że statystyczny Polak lekarzom nie ufa, uważając ich za nieuków, nierobów i łapówkarzy.
Proponuję wprowadzić w Polsce model serbski, czyli żółte fiszki w charakterze recept. Łatwo sobie wyobrazić, że po jakimś czasie każdy ma w domu szufladę recept, pozwalającą uporać się z większością pospolitych przypadłości. Recept, które nigdy się nie przeterminują. W dodatku skarb ten przechodzi z ojca na syna. W takiej sytuacji lekarze pierwszego kontaktu zaczynają być zbędni. Każdy może szybko i skutecznie wyleczyć się sam. Błędy w sztuce? Nietrafne diagnozy? A jaki to problem? Lekarze też się mylą, a jak jeden antybiotyk ci nie pomoże, to przecież “Encyklopedia Leków” poradzi, co trzeba zrobić i kupisz sobie inny. Likwidacja przychodni lekarskich to duża ulga dla budżetu, a zbędnych lekarzy wyśle się do bardziej pożytecznych robót. Potem zlikwidujemy publiczne szpitale. Raz, że wszyscy lecząc się samodzielnie i tak będą zdrowsi. Dwa, że i tak ciężko się do nich dostać, a jakość usług pozostawia wiele do życzenia. Jeśli zaś już będzie naprawdę źle, to zawsze będą istnieć prywatne placówki, gdzie chorego nie tylko wyleczą, ale też potraktują jak człowieka. Wielu chorych właśnie tak kończy. Oczywiście, jeśli nikt z rodziny nie ma odpowiedniego dojścia (czyli takiego własnego “Doktora B”).
Zawsze mówiłem, że to, co przymusowo płacimy miesięcznie na niewydolną, publiczną służbę zdrowia, możemy wykorzystać opłacając sobie prywatne składki. I prawdopodobnie wszyscy lepiej na tym wyjdziemy.
Komentarze
Prześlij komentarz