Oto i powróciłem z wakacji w Turcji. Była to moja pierwsza wizyta w tym kraju i powiem szczerze, że prawdopodobnie nie ostatnia. Jestem wielkim zwolennikiem wakacji typu “all inclusive”. Różne są tego powody. Dotychczas jednak wybierałem inne wakacyjne kierunki.
Wróciłem i od razu po powrocie szok. Do Belgradu niedaleko, ze Stambułu niecałe dwie godziny lotu. A lotnisko w Stambule dech zapiera. Poważnie. Jest tak luksusowe, że taki Heathrow wygląda przy nim jak szaro i niepozornie. Tym większy szok gdy wynurzasz się z samolotu na Aerodrom Nikola Tesla Beograd. Lokalna rzeczywistość momentalnie zapiera dech w piersiach. Dosłownie. Kto nie widział, niech uwierzy na słowo. Inna sprawa, że Turcja to jednak odrobina luksusu.
Hotel, jaki jest, każdy widzi
Tak sobie przed wyjazdem myślałem, że będzie na co popatrzeć. Turcy już w drugim miesiącu wojny zapowiedzieli, że zapraszają do siebie 3 miliony Ruskich. Tych zresztą - sam nie byłem, ale wiem z opowieści - w Turcji i Egipcie zawsze było pełno. No to się szykowałem. Spasione kałduny, ciężkie złote łańcuchy na szyjach, chlanie, wrzaski i tak dalej. Osobiście spotkałem większe ilości Ruskich na Dominikanie, w holetu sieci Bahia Principe. Zachowywali się bardzo specyficznie. Pomijam nawet wrzaski i picie, najciekawiej było podczas posiłków. Widzicie państwo, Ruski na all inclusive za punkt honoru stawia sobie zjeść i wypić tyle, ile tylko dupa zniesie. Noszą te talerze, przepychają się i walczą przy korycie nie patrząc na nikogo. Pamiętam, że jedzenie znikało wtedy w takim tempie, że obsługa nie nadążała uzupełniać. Cieszyłem się, że spotkam ich ponownie, w dodatku w ilościach hurtowych.
O co chodzi w all inclusive
Sercem takich wczasów jest szeroko pojęty wypoczynek. Ludzie wypoczywają i relaksują się na potęgę. Robią co chcą, prażą się w słońcu, pętają się po ośrodku w te i we wte i przede wszystkim jedzą i piją. Festiwal wyżerki. Śniadanie od siódmej do dziesiątej. Lunch od południa do czternastej. Kolacja od dziewiętnastej. Pomiędzy tym wszystkim kilka barów z przekąskami, patisserie, coffee bar, tureckie naleśniki, a od północy do rana tak zwane “midnight snacks”. Żyć, nie umierać. I ludzie jedzą. Znakomita większość pakuje w siebie ile można. Wstają nałożyć drugi talrz, gdy jeszcze nie skończyli przeżuwać poprzedniego. Zawsze mnie dziwiło, gdzie to im się mieści. Kilka talerzy, różne mięsa i warzywa, potem słodki deserek, a wierzcie mi, że nie kończyło się to nigdy na jednej tylko baklavie, a na koniec talerz wesołych owoców. Szczerze, normalny człowiek je taki talerz sam w sobie i nie ma niejsca na nic innego. Nie ma mowy, żeby dało się to wcisnąć po sutej kolacji, a tam większość jednak mogła to zrobić. No i jeszcze loda przed wyściem, bo bez tego nie wypada.
Można też pić i nie trzeźwieć. Kilka barów, dwa na samej plaży, bar w lobby czynny całą dobę, jakby ktoś czasem obudził się w nocy i nie miał internetu w pokoju. Drinki wszelakiego rodzaju, szampan, whisky i “turkish raki”, który mnie powalił na łopatki, bo było to zwykłe, greckie ouzo, tyle tylko, że Turcy nigdy by tego nie przyznali. Oj, w barze się działo. O dziwo, Ruscy pili najspokojniej. Najgłośniej rechotali Niemcy i kilku angielskojęzycznych patałachów, ale nie było tak źle, nikt się nie utopił i dymów żadnych też nie było.
Jeszcze o obsłudze powiem. Strasznie wszyscy byli mili. Stereotyp Turka jest u nas taki, że jak się do niego odwrócisz tyłem, to dźgnie cię nożem. Nie do końca się zgadzam, poznałem w Londynie kilku Turków, a u jednego kupowałem turecki chleb (miał sklep i polską żonę, więc za pełnego Turka go nie liczyłem) i wszyscy oni byli bardzo sympatyczni. Tutaj też wszyscy byli bardzo mili. Barmani, kelnerki w jadłodajni i dziewczyny roznoszące drinki w barze, hostessy w SPA i sprzedawcy w sklepikach. Wszyscy byli super. Tacy normalni. Uśmiechnięci i nigdy nie nachalni, co w dzisiejszych czasach jest raczej zaletą. Czasami cię trochę olewali, a czasami polali ci wódki zamiast dżinu, ale takie przecież jest właśnie życie. Doszedłem do wniosku, że Turcy to niekoniecznie agresywni barbarzyńcy, którzy chcą przejąć kontrolę nad światem, tylko normalni ludzie, cieszący się życiem, spędający czas z rodzinami podczas fajnych, beztroskich wakacji.
Do sedna
Nie wiem ile dziennie przyjmowałem kalorii. Nigdy ich nie liczę, bo wiadomo, że od kalorii się nie tyje. Inna sprawa to węglowodany. Tych przyjmowałem zatrważająco sporo. Przy moim dziennym limicie 50g z samego piwa, jak szacuję, wychodziło mi ze 180g. Do tego dżiny z tonikiem, mięsa nie liczę, więc trochę warzyw, owoców, pita (!) i oczywiście kilka balkav dziennie. Kawa z cukrem, sok i czasem łyk coli od syna. Prawdopodobnie około 500g węglowodanów. W jeden dzień. Zgroza i trwoga. A co z tego wynikło?
Ile można stracić w osiem dni?
Jak się rzekło, waga przed wyjazdem pokazywała równo 77 kg. Zaraz po przyjeździe waga pokazała 78.5 kg, następnego ranka 79.2 kg. Osiem tygodni ćwiczeń, postu i diety, żeby zdrowo i powolnie zejść z wagi około 1 kg tygodniowo. Osiem dni, żeby przytyć dwa kilogramy. Raz do przodu, dwa do tyłu. Tak w zasadzie to nie wiem teraz, po co się starać, skoro tak łatwo to wszystko zaprzepaścić. Śmieszą mnie ludzie, którzy biorą się za siebie, żeby “zrzucić” przed urlopem. Męczą się i starają tylko po to, żeby potem to celowo zniszczyć. Logicznie nie trzyma się to żadnej kupy, bo męczysz się, żeby potem wrócić do punktu wyjścia. Zresztą, żeby to zadziałało, trzeba by zacząć przygotowania do wczasów pod koniec stycznia. Albo ci, co żrą przez święta, a potem idą na szybką “dietę”, żeby wbić się w sylwestrową kreację. Ci też są dobrzy.
Czy warto się męczyć?
Nie mogę udzielić jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Nigdy nie byłem gruby, lubię zjeść i wypić. Ogólnie, to chyba nie warto, chyba że ktoś bardzo lubi prężyć się na basenie. No bo tak. Nie pilnujesz się, tyjesz. Pilnujesz się, to się zajebiście męczysz i nie masz radochy. A potem przecież i tak się zestarzejesz i umrzesz. Z drugej strony, dobrze jest się trochę ruszać, bo człowiek tak prędko nie zdziadzieje. Z trzeciej zaś strony, dieta, a zwłaszcza post przestawiają trochę twój organizm. Nie chce ci się już tyle jeść. Bardziej zwracasz uwagę na jakość jedzenia. Przestajesz podżerać pomiędzy posiłkami, czy wieczorami przed telewizorem. Szybko też wychodzi na jaw jeszcze jedno. Ilość energii, którą człowiek dysponuje, kiedy nie je, jest nieprawdopodobna. Gdy zjesz: bam! Powietrze z ciebie uchodzi i chcesz już tylko zwinąć się wygodnie w kłębuszek przy ciepłym ognisku, tuż przy wyjściu z jaskini i sobie zasnąć.
Szczerze polecam post przerywany. Diety, cóż, nie są do końca przyjemne. Ileż można jeść mięso, gdy tęskni się do zwykłej kromki chleba z masłem? Postanowiłem przejść przez mój program ćwiczeń jeszcze raz (całe trzy miesiące) i zobaczyć, co się stanie. Skończę to, żebym potem nie miał przed samym sobą wymówki, że mi się nie chciało. Pięć dni przed końcem nastawię sobie żytni zakwas chlebowy, żebym mógł później szybko upiec pyszny, polski chleb. Ukroję sobie kilka kromek, posmaruję je masłem, posolę i siądę, żeby o tym wszystkim jeszcze raz napisać. I mam szczerą nadzieję, że wtedy wreszcie uda mi się opowiedzieć na pytanie, czy było warto.
Komentarze
Prześlij komentarz