Jest koniec lutego 2021. Anglia ciągle kisi się w trzecim narodowym lockdownie. Szczepienia idą pełną parą i wszyscy mają nadzieję, że Czas Wirusa dobiega końca.
Boris zapowiada zmniejszenie restrykcji. Oczywiście, nikt nie jest aż tak naiwny. Wirus zostanie z nami na zawsze. Ja myślę o tym, że zbliża się moja pierwsza rocznica. 23 marca 2020 opuściłem budynek, w którym pracuję i po raz pierwszy udałem się do domu na przymusowy time off.
W poszukiwaniu tytułu.
Najpierw miałem zatytułować ten kawałek “Miłość w czasach zarazy”. Potem pomyślałem sobie, że to przesada. Nie dlatego, że zżynam. Prawdopodobnie niewielu pamięta tę książkę. Osobiście nie stawiam jej zresztą zbyt wysoko, choć sam tytuł jest świetny. Z tego samego autora w pełni trawię w zasadzie tylko wybitną “Sto lat samotności” (a propos tytułów: ten też jest świetny). Jakoś mi po prostu nie pasowało. Poza tym ktoś zaraz powie, że użyłem tytułu, żeby mieć więcej wyników w wyszukiwarce. Później chciałem nazwać ten tekst “Czas wirusa 2”, ale też zrezygnowałem. Nie podobało mi się, że niby 1, 2, 3, a potem co dalej? “Szybcy i wściekli 18”? Nie stać mnie na nic lepszego? No może nie stać, ale nie będę robił plagiatów z samego siebie. Krakowskim targiem stanęło na tym, co w tytułowym tytule stoi.
O czym to będzie?
A teraz na poważnie. O czym to będzie? Bo przecież już mówiłem, że o wirusie pisać nie miałe mchoć potem napisałem i tak dalej... A teraz co, znowu o tym? Pośrednio. Będzie to o tym, co zrobił dla mnie wirus. Co zrobił ze mną. I co ja zrobiłem dzięki niemu. Bo w tym kawałku nie interesuje mnie, że UK się szczepi. Wiecie co? Z zapowiadanych wcześniej 50 tysięcy ofiar zrobiło się już ponad 100 tysiecy. Trump przegrał wybory i nie było Bożego Narodzenia. W Polsce prześladuje się gejów i trwa nagonka na in vitro. Rządowi pseudo-inteligenci próbują zdeptać wolne media. A ja co? Gdyby nawet Ruscy wylądowali na Marsie, niewiele by mnie to obeszło.
Jak wygląda moje życie?
Moje życie wygląda dziwnie. Chodzę do pracy, tak samo moja żona. Synek siedzi w domu już ponad miesiąc, grając na komputerze i nudząc się. Naucza się zdalnie. Początkowo było ciężko, teraz przywykliśmy i idzie nam lepiej. Bliźniaczki dają nam nieźle w kość, bo zamknięte w czterech ścianach, nie mają co zrobić z energią. Metodycznie demolują ściany i meble. Mijamy się z żoną, wymieniając informacje i uprzejmości na progu. Mało się widzimy, mało gotujemy i nie mamy na nic czasu. W zasadzie niewiele się to różni od naszego zwykłego życia. Normalnie, to wstajemy rano i zaczyna się kołomyja. Syn do szkoły, jedno z nas do pracy. Drugie walczy z bliźniaczkami. Ten, który pracuje rano, wybiega po sześciu godzinach i pędzi do domu. W tym czasie drugi odbiera dziecko ze szkoły i już zostaje tylko szybka wymiana informacji w drzwiach i zmiana. Kto rano niańczył, jedzie do pracy. Wieczorna zmiana kończy się około 23:00 i pozostaje już tylko jechać do domu. Gdzie wszyscy śpią, więc szybko do łóżka, bo rano trzeba się żwawo zerwać. I tak przez pięć dni. Sobota jest inna, bo trzeba jeszcze zawieźć syna do polskiej szkoły, więc pechowiec, który akurat pracuje dany weekend, zawsze robi tylko wieczorną zmianę. Efekt jest taki, że z dziećmi spędza się dużo czasu, ale współmałżonka widzimy tylko przelotnie. Nie jest łatwo, ale nie narzekam. Nie lubię marudzić. Podobnie mają wszyscy, którzy pracują i wychowują jednocześnie i nie mają za rogiem luksusu w postaci babci. Tym razem sklep, w którym pracujemy jest zamknięty dla publiki, czyli mamy mniej stresu i nie musimy się nigdzie spieszyć. W zasadzie nikt teraz nie musi nigdzie się spieszyć, i to jest dobre.
Gdy czas nagle zwolnił.
Prawie rok temu, pamiętam jak dziś, czas nagle zwolnił. Musieliśmy wszyscy zostać w domu, w pełnym zamknięciu. Można było wychodzić po to, żeby zrobić niezbędne zakupy. Jedna osoba z domu. Przed sklepami stały długie kolejki, bo wszędzie wprowadzono dwumetrowe odstępy i wpuszczano do środka tylko po kilku ludzi na raz. Towarów w zasadzie nie brakowało, choć przecież już miesiąc wcześniej ludzie zaczęli wykupywać wszystko, co tylko było można. Długi czas nie było mąki i jajek, ale nigdy nie zabrakło papieru toaletowego, który to towar z jakiegoś powodu okazał się najbardziej wykupywanym ze wszystkich. Przyznam się, że mieliśmy swoje zapasy. W garażu mam kufer. Masywny, drewniany, prawie stuletni kufer, który należał do babci mojej małżonki. Był to kufer, w którym miała swoje wiano, znaczy babcia, a nie małżonka. Zrobiliśmy z niego domowy składzik. Osobiście nie bardzo wierzyłem, że jedzenia zabraknie (i nie zabrakło), ale jako ojciec trójki dzieci musiałem dmuchać na zimne. Miałem tyle towaru, że spokojnie przetrwalbym, gdyby zamknęli wszystkie sklepy i zabronili wychodzić ludziom przez trzy miesiące. Oczywiście i tak wychodziliśmy na zakupy, głównie żona, żeby uzupełnić zapasy świeżych owoców, warzyw, słodyczy i alkoholu. Opowiem wam, jak wyglądał mój dzień, wtedy, tak całkiem niedawno, a jednak wieki temu.
Mój dzień.
Wstajemy rano. Budzą nas dziewczynki. Żona zwyczajowo schodzi z nimi na dół, a ja i synek śpimy trochę dłużej. Potem ja schodzę, pijemy kawę i jemy śniadanie. Po jakimś czasie zwleka się nasz pierworodny dziewięciolatek, też coś tam zje i ogólnie zajmujemy się niczym. Znaczy, żyjemy sobie powoli. W marcu 2020 moje córki mają rok i dziewięć miesięcy, więc nic dziwnego, że to ich nawyki dyktują rozkład naszego dnia: około południa przychodzi czas na drzemkę. Maluchy śpią. A reszta? Syn idzie do siebie pograć na komputerze. My mamy czas wolny. Wychodzimy do ogródka, ja z piwkiem, żona z kieliszkiem wina. Rozmawiamy. Prażymy się w słońcu, bo pogoda jest fantastyczna. Potem żona czyta książkę, a ja ucinam zwyczajową drzemkę. Budzą się dzieci, jedzą zupę a my pijemy drugą tego dnia kawę. Wczesnym popołudniem idziemy wszyscy na spacer. Wolno to robić, pod warunkiem, że idzie jedna tylko rodzina i wszyscy uważają, żeby nie stykać się z innymi. Na ulicach nie ma wielu ludzi. Trochę spacerowiczów, autobusy prawie puste, ruch praktycznie żaden. Nie ma za bardzo co robić, bo nawet place zabaw zamknięte, więc tylko chodzimy. Mamy swoją stałą trasę. Dookoła lasku, “pod drzewo”, gdzie rzucamy w siebie szyszkami i powoli z powrotem do domu. Wchodzimy zawsze od tyłu, przez ogródek. Dzieci się bawią, a my gotujemy obiad. Zwykle jest to jakiś rodzaj makaronu i muszę szczerze wyznać, że w całym moim życiu nie zjadłem tylu krewetek, co wtedy. Kupujemy je w Aldim i robię sos do spaghetti. Pół cebuli, ząbek czosnku, smażę to na oliwie i dodaję krewetki, najlepiej dwie paczki. Smażę chwilę i dodaję dwie łyżki czerwonego pesto. To w zasadzie tyle. Trochę wody z gotującego się w tym czasie makaronu, żeby całość nie była za sucha, bo makaron lubi “wsysać” sos. Na koniec dwie łyżki kwaśnej śmietany, trochę oregano, pieprz i sól, odcedzony makaron do sosu, wymieszać, parmezanem obficie posypać, podawać. Proste, błyskawiczne i bardzo smaczne danie, satysfakcja gwarantowana. Po posiłku (wszystkie dzieci jedzą, syn nie je krewetek, a dziewczynki wręcz przeciwnie, wybierają je palcami z naszych talerzy) leniwy wieczór. Później już szybko. Usypianie maluchów, duży w tym czasie już komputeruje i znowu relaks. Znowu czas na małe piwko lub winko, wychodzimy na zewnątrz. Cisza dzwoni w uszach, bo mieszkamy prawie w lesie, jest ciągle ciepło, nie trzeba nawet owijać się kocem. A potem spać, spokojnym snem, do którego kładziesz się z uśmiechem, bo wiesz, że rano obudzisz się do prawie identycznego, spokojnego i beztroskiego dnia. Wszystko to trwało prawie trzy miesiące, zanim wezwano nas do pracy, szykować wszystko na rychły powrót do normalności.
Zobaczyć życie z boku.
Podczas tych trzech pięknych miesięcy czas w końcu się zatrzymał, a my mogliśmy stanąć obok niego i zobaczyć wszystko pod innym kątem. Dostaliśmy w prezencie siebie i spodobało nam się to. Przekonaliśmy się, że można żyć inaczej, że za dużo czasu spędzaliśmy pracując. Zostawiliśmy prawdziwe życie gdzieś z boku, pędząc coraz szybciej. Zagubiliśmy się w pędzie.
Wirus otworzył mi oczy na wiele spraw.
Wirus otworzył mi oczy na wiele spraw. Wiele mnie nauczył. Zwolnił mój pęd i cofnął mnie o kilkadziesiąt lat, do czasu, gdy nie bałem się myśleć. A może tylko do czasu, gdy mogłem myśleć, bo mój mózg nie był przytępiony codziennością. Nie cieszę się z tego, co stało się na świecie, bo nic już nie będzie takie samo. Ja też nie będę taki sam i to akurat sprawia, że uśmiecham się sam do siebie. Czasami z gorzkim niedowierzaniem, ale przecież zawsze trzeba się potknąć, żeby zrobić pierwszy krok. Inaczej nie można nauczyć się chodzić.
Komentarze
Prześlij komentarz