Pierwszy września. Czas wracać do szkoły. Magiczna data, magiczny dzień. Od dawien dawna oznacza on koniec wakacyjnej laby dla dzieci i koniec wakacyjnej mordęgi dla rodziców. Dzieci do szkoły wracać nie chcą a rodzice wznoszą dziękczynne modły, że to już. I nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Ciężkie jest życie rodzica.
Z wirusem czy bez, ciężko czasami patrzeć przez różowe okulary. Na twojej głowie dom i opieka nad młodymi i nikogo nie obchodzi, jak sobie z tym poradzisz, jak się zorganizujesz. A przecież pracować też trzeba. O wolnym czasie praktycznie można zapomnieć i tak w koło Macieju, a końca nie widać.
School run.
W UK jest takie określenie, “school run”. Nazwa pasuje idealnie. Oznacza ona, że wstajesz na biegu, szykujesz dzieci do szkoły a siebie do pracy i wybiegasz, ewentualnie wyjeżdżasz. Pędzisz, odstawiasz dziecko i gnasz do pracy, pracujesz i znowu gnasz, żeby odebrać o czasie, bo jak się tylko trochę spóźnisz, szkoła od razu do ciebie zadzwoni. I tak codziennie, a dochodzą do tego jeszcze zajęcia tak zwane dodatkowe. U mnie, przyznaję, wygląda to trochę lepiej. Nie muszę aż tak gnać.
Poranek rodzica.
Syn ma 9 lat, w tym roku idzie do Year 5. W szkole musi być na 8:55, wychodzi punktualnie o 15:15. Żona jedzie rano do pracy, a ja szykuję syna do szkoły (albo odwrotnie, zależy kto pracuje ranek). Pod nogami plątają mi się bliźniaki, ale nic to, jakoś dajemy radę, bo musimy. Pakuję je do wózka i pędzimy. Potem jest już z górki, bo spokojnie je ogarniam, śniadanie jemy i zajmujemy się sprawami. Około południa dzieci udają się na drzemkę, a ja z nimi (trzeba łapać sen, kiedy tylko można). Wstajemy i idziemy odebrać synka, w domu daję wszystkim zupę, przychodzi żona a ja idę do pracy. W weekendy, jako że natura naszej pracy zmusza nas do pracy w soboty i niedziele, dzielimy się. Pracujemy naprzemiennie, więc zawsze ktoś jest w pracy, a ten drugi, nie wiadomo bardziej, czy mniej szczęśliwy, przez całe dwa dni siedzi z dziećmi. Jak powiedziałem, nie mam jeszcze tak źle. Cokolwiek się stanie, dziecko zachoruje, wizyta jakaś wypadnie, święta czy wakacje - nie muszę się stresować, bo wypracowany układ nie przeszkadza mi w pracy. Niektórzy nie mają tak różowo i dziecko, które z jakiegoś powodu nie idzie do szkoły, jest dla nich dodatkowym obciążeniem, a nie każdy pracodawca będzie wiecznie tolerował tak zwane “family issues”. Mój układ, w całej swej prostocie, ma jeden zasadniczy minus. Pracujemy z żoną na różne zmiany, więc prawie w ogóle się nie widzimy. Każde z nas spędza z dziećmi dużo czasu, tyle tylko, że bardzo mało spędzamy go razem jako rodzina.
Świat na głowie.
Covid-19, jak wszyscy doskonale wiemy, postawił cały świat na głowie. Namieszał w każdej możliwej dziedzinie życia. Szkoły w Anglii zamknięto w marcu. Syn przestał chodzić. Na początku wszystko wyglądało dobrze, tak trochę jak jakiś żart, czy przyjemny prezent od losu, ale szybko okazało się, że łatwo nie będzie. Zaczęło się jak każdy half term czy wakacje, kiedy to normalne jest, że wszystkie rutyny biorą centralnie w łeb, ale im dalej w las, tym bardziej było ciemno.
Praca z domu.
Ja przestałem pracować pod koniec marca. Teoretycznie. Praktycznie zaczęła się tak zwana praca z domu, gdzie wymagano ode mnie, żebym był dyspozycyjny przez cały dzień, od poniedziałku do piątku. Weekendy wspaniałomyślnie dali mi wolne. Tak samo mojej żonie. Zaczęły się mitingi, narady, szkolenia - a w domu czepiająca się spódnicy trójka dzieci, które nie rozumieją przecież, że tata ma właśnie dwugodzinnego Skypa. Przepraszam, ale ja nie pracuję z domu. Pracuję na zmiany właśnie dlatego, żeby pogodzić pracę z opieką nad dziećmi! Do tego wszystkiego doszedł osławiony już homeschooling, czy nauczanie w domu. Ja na nauczyciela się nie nadaję. Nie mam do tego cierpliwości. Gdybym musiał to robić, to bym chyba gryzł, drapał i dusił. Albo zacząłbym frustracje zapijać, jak też i wielu belfrów czyni.
Szkoła w domu.
Koszmar. Raz w tygodniu szkoła przysyłała nam rzeczy do zrobienia. Nie było tego przesadnie dużo, pod koniec tygodnia trzeba było wszystko wysłać przez odpowiednią stronę internetową i tak dalej. Wszystko dobrze, tylko że w domu nie ma dyscypliny. Dużo więcej zajmowało mi przekonanie syna, żeby usiadł przy stole i zaczął to robić, niż jemu samemu zrobienie dziennej porcji. Ciągłe dyskusje, rób szybciej, nie patrz w okno, skup się... I wysłuchiwanie rzeczy typu: a po co, a dlaczego, zmęczony jestem, czemu to tak długo trwa, to bez sensu, ja nie chcę... Tak samo było każdego dnia a dwójka malutkich całej rzeczy nie ułatwiała. Zamknięci w czterech ścianach nie wychodziliśmy, więc szkoła wpadła na wspaniały pomysł, że dzieci muszą też mieć WF i wymyślili zajęcia online i wygibasy, które trzeba było wyczyniać do YouTube’a o dziewiątej rano. Ja nie wiem, może niektórym to odpowiada, może dobrze się z tym czują, ale mnie się nie podobało. I tak było przez cztery miesiące, aż do końca czerwca. Najlepsze, że i tak nie mieliśmy najgorzej. Niektórzy znajomi pokazywali mi, co im zadaje szkoła. Włosy mi się jeżyły, nigdy bym przez to nie przebrnął. Najwyraźniej wszystko zależało od nauczycieli i na całe szczęście nasza pani okazała się bardziej leniwa niż inni. Potem zresztą okazało się, że szkoła wystawi roczny raport bazując na tym, co dzieci osiągnęły przed zamknięciem i na opinii nauczyciela, więc całe to domowe przedszkole można było o kant dupy potłuc.
Co robią w domu covidowe dzieci?
Mój kochany synek stał się z czasem krnąbrny i rozleniwiony. Nic dodać, nic ująć. Za dużo wolnego czasu i nic do zrobienia. Wszyscy w domu, zmordowani sobą nawzajem. Ja i żona przestaliśmy pracować pod koniec marca. I nie mogliśmy nic zrobić, żeby syna jakoś rozerwać. Cały kraj był zamknięty, więc co komu po takim wolnym? Owszem, codziennie chodziliśmy na spacer. Dużo czasu spędzaliśmy na ogródku, czy grając w piłkę na pobliskim trawniku, ale i tak widać było, że syn nie ma co zrobić z rozpierającą go energią. No i oczywiście był komputer, który nasza latorośl i tak uwielbia. Pozwoliliśmy mu grać dużo więcej niż normalnie, zresztą szybko okazało się, że gra... z kolegami z klasy. Tyle tylko było z tego dobrego, że miał jakąś namiastkę kontaktu z rówieśnikami. Z czasem ustaliły się nowe rutyny. Spanie do późna, śniadanie, telewizor, marudzenie, potem komputer, lunch, telewizor, marudzenie, kłótnia o marudzenie, obiad, komputer i spać - tyle tylko, że spać dużo później, niż by to miało miejsce w czasie normalnego roku szkolnego. My, zajęci bliźniakami odpuściliśmy, bo wszyscy na okrągło w domu, to było za dużo dla każdego i coraz częściej dochodziło do drobnych spięć.
Powrót do normalności?
Wróciliśmy do pracy na początku czerwca. Pozornie życie wróciło do normy. Zaczęliśmy wymieniać się obowiązkami. Dla bliźniaków i tak było tak jak zawsze i tylko ten nasz biedny synek nie odczuł żadnej zmiany. Jego nowe rutyny pozostały takie same. Najgorsze w tym jest to, że te rutyny zaczęły mu się podobać. Nie musiał się rano zrywać, nie musiał się niczego uczyć ani nigdzie chodzić. Wysypiał się do bólu, grał, oglądał YouTube i tylko coraz bardziej było widać, że aż kipi, bo taki niewyżyty.
Okazało się, że szkoły otworzą o czasie, z drobnymi modyfikacjami typu odbieramy o różnych godzinach, nie wchodzimy na teren czy w dni, w których jest WF dzieci przychodzą przebrane w stroje sportowe. Nic wielkiego. Kupiliśmy dla syna nowe ciuchy i buty i jesteśmy gotowi, żeby odzyskać część naszego dawnego życia. On, zapytany, wyraził się na temat szkoły bardzo dosadnie. Nie przytoczę, ale sens wypowiedzi był taki, że mu nie tęskno i że mu się wracać do szkoły nie chce. Trochę mu się nie dziwię. Też by mi się nie chciało.
Pierwszy września, hurra! Wreszcie!
Usłyszałem dziś na BBC bardzo interesującą rzecz. Dzieci wracają do szkoły, powiedzieli, co wzbudza wielki niepokój, bo jak to tak, tak wiele osób, razem, ściśniętych na tak małej przestrzeni... Rodzice podobno bardzo się tym martwią. Nie wiem tylko, jacy rodzice. Sam jestem rodzicem i znam wielu rodziców. Powiem wam jedno - nikt z moich znajomych się tym nie martwi. Nikt nie ma żadnych wątpliwości i każdy już nie może się doczekać, kiedy jego dziecko do szkoły wróci. Wszyscy zgadzają się, że dzieci w domu zaczęły po prostu wariować, że to wszystko za długo trwało.
Do czego potrzebna jest szkoła?
Szkoła jest dla młodego człowieka absolutnie niezbędna. Daje mu wiedzę. Uczy go dyscypliny. Uczy go życia. Dziecko musi przebywać z rówieśnikami, bawić się z nimi, ścierać, kłócić. Rozmawiać, nie tylko i wyłącznie przez komputer. Szkoła jest też absolutnie niezbędna dla rodziców. Daje im wytchnienie od dzieci. Pozwala im zresetować mózg i zebrać siły. Potrafię zrozumieć, że nauczycielom nie chce się wracać do pracy, że dla nich homeschooling jest idealny. Dla nas, rodziców, szkoła jest zbawieniem. Bez niej cały system wali się jak domek z kart. Na dłuższą metę tracą na tym wszyscy.
Druga sprawa. Zaniepokojenie budzi duża liczba ludzi ściśniętych na małej przestrzeni... A czy nie niepokoją, przepraszam, tysiące szturmujące codziennie drzwi Ikei? Gdzie mimo wszystkich wprowadzonych środków bezpieczeństwa nie ma mowy o social distancing, bo każdy robi to, co chce a ludzie włażą na siebie i macają wszystko dookoła? Czy to nikogo nie niepokoi? W Ikea przynajmniej wszyscy pracownicy noszą maski, a co z tymi tysiącami, co w piękne, słoneczne dni smażyły się na plażach, jeden obok drugiego i wystawiali do słońca nieosłonięte niczym ryje? Czy to, co dzieje się w parkach, w sklepach i na ulicach nikogo nie niepokoi? Szkołą się, jeden kretyn z drugim, martwi?
A może tak właśnie ma być?
Ludzi w izolacji nie utrzymasz. Tak się żyć nie da.
Świat wydaje się być podzielony obecnie na trzy okresy. Okres przed wirusem, czas wirusa i coś, co niektórzy określają mianem powirusowej, nowej rzeczywistości... Ci niektórzy mówią o tym, jak to ładnie zaadoptowaliśmy się do życia w nowym świecie, do pracy z domu, do uczenia w domu i ogólnie do siedzenia w zamknięciu. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Nie powinniśmy dać się zamknąć w domach. Nie powinniśmy dać się sterować i zastraszać. Musimy żyć jak ludzie.
Nasze dzieci muszą chodzić do normalnej szkoły. Muszą normalnie żyć, bo i my, rodzice, tego potrzebujemy. A że mogą się tam czymś zarazić?
Może wreszcie wszyscy powinniśmy się zarazić i w ten sposób to się raz na zawsze skończy?
Komentarze
Prześlij komentarz